gubernjalne... — bronił dalej oficera Dobronrawow.
— Wołałbym jednak, aby pertraktacje z oficerem w tej sprawie przeprowadził kto inny a nie jego kompan butelkowy. Dlatego popieram myśl wysłania delegacji!... — wmieszał się Lwow.
— Panowie, panowie! pokolei!... Towarzysz Lwow ma głos!... — uspokajał szmery Gołowin.
— Już skończyłem!...
— W takim razie... kto jeszcze w tej sprawie życzy sobie zabrać głos?!...
— Radźcie więc, towarzysze, a ja muszę już iść, bo zostaniemy bez prowizji. Butterbrot daj spis zakupów!... — nastawał Dobronrawow.
— Niech idzie, niech tylko w tej sprawie nic nie mówi oficerowi, jakby nie wiedział!...
— Nie, nie!... Nie wypada, delegacja musi iść razem z nim natychmiast!...
— Jeszcze niewiadomo, czy ona pójdzie!... To trzeba rozważyć — rozległy się tu i ówdzie głosy.
— Panowie, panowie, proszę o spokój!... — nawoływał Gołowin.
— Starosta!... Polityczny starosta! Do oficera! — zabrzmiało wołanie z otworu schodów.
Dobronrawow wyrwał z ręki Butterbrota spis, machnął nim w powietrzu i ruszył ku wyjściu.
Strona:Wacław Sieroszewski - Łańcuchy.djvu/237
Ta strona została przepisana.