latarkę!... Trzeba przecież towary zładować a ciemno...
— A więc masz?! — spytał cicho Wujcio.
— Rozumie się! — odparł Dobronrawow dość głośno.
— Cóż żydy śpią?... Uspokoiły się?...
— Gdzie zaś!... Jutro dalszy ciąg!...
— Co tam jutro?... Do jutra daleko!...
— Niebardzo. Widzisz, jaka srebrzysta jasność idzie po wodzie?! Dnieje!
— Dnieje?! Tu całą noc dnieje! Gdyby nie chmury, mielibyśmy „białą petersburską noc“. Wiadomo, że są gorsze niż „egipskie“... Pij, nie śpij, w ziemi się wyśpisz!... — gadał Dobronrawow.
— Panowie, jego szlachetność prosi, żeby panowie na obrachunek przyszli do niego do „oficerskiej“... — wyrecytował, stojąc przed nimi z latarnią w ręku, podoficer.
— Trzeba będzie pójść!... Hę?! Pójdziesz Wujciu?... Nie opuścisz przyjaciela w potrzebie?!
— Pójdę.
— A wy, Wojnart?
— Ja, nie!
Dobronrawow kiwnął mu nieznacznie głową i, oddawszy spis znoszonych towarów oraz kontrolę nad niemi Wujciowi, odszedł z Wojnartem na stronę.
Strona:Wacław Sieroszewski - Łańcuchy.djvu/246
Ta strona została przepisana.