Strona:Wacław Sieroszewski - Łańcuchy.djvu/257

Ta strona została przepisana.

głos, poczem podpełznął do Lwowa i zaczął przeszeptywać się z nim zupełnie cicho.
Wojnart zeskoczył z pryczy i udał się na pokład, gdzie go zaraz obstąpili towarzysze.
— Nie wiecie kiedy wieczerza?... Późno już, a nic o niej nie słychać!...
— Najwyższy czas!...
— A nie wiecie, co dadzą?
— Gdzie dyżurny?!
Wojnart wzruszył ramionami.
— Dawno już się do tych rzeczy nie mieszam!...
— A gdzie Dobronrawow?...
— Idzie... Idzie właśnie z kuchni!...
— Hej, Dobronrawow!... Bywaj!...
— Cóżto nasi kucharze, tak się spóźniają!...
Kiedyż nareszcie będzie kolacja?...
— Będzie!... Niedługo!... — odpowiadał Dobronrawow, uśmiechając się wszystkim.
Nos miał czerwony, w oczach senną błogość, a pod połą chałata coś chował.
Orłow, Wujcio i reszta „tytanów“ otoczyli go natychmiast zwartem kołem i, szepcząc tajemniczo, uprowadzili na dół. W przejściu rozminęli się z Butterbrotem, który szedł do kuchni, aby dopilnować wydawania kolacji.
— Poszedł sobie!... Tem lepiej!... Niech go djabli!...
— A choćby nie poszedł, to co! Lękasz go się?...