Strona:Wacław Sieroszewski - Łańcuchy.djvu/260

Ta strona została przepisana.

Gęsta jak piana, zimna jak lód mgła lała się z otwartych na rzekę boków na pomost, przeciekała mlecznemi strumieniami przez oczka drutownicy, poczem łącząc się w grube kłęby i zwoje, rozpełzała się po całem wnętrzu, kołysząc się wszędzie jak białe dymy, opadając ciężkiemi płatami na podłogę, jak burzyny, liżąc kosmatemi jęzorami drewniane przepierzenia i dach pod pokładem, zostawiając wszędzie ślad swej zimnej śliny.
Wojnart mocniej otulił się w chałat i przystąpił do samej kraty, aby rozeznać lepiej niejasne wielkie cienie, migające o kilka kroków w pokrywających rzekę oparach.
— Brzeg?... Nie, nie brzeg, gdyż po obu stronach większa prześwieca jasność. Przystań, albo druga barka... Ale skąd tutaj taka przystań wysoka i kryta jak dom?... — rozmyślał.
— A może... parowiec, zarzucił kotwicę... Podciągnął i podwiązał przy sobie barkę... Acha, na pewno tak tak!... Będziemy stać do rana!...
Serce w nim drgnęło, oparł się rękami o druty i raz jeszcze powiódł wzrokiem po widomej przestrzeni. Wtedy przelotnie zauważył, że nie jest sam, że w rogu przy ścianie tuli się postać ludzka, przyglądając się jak i on dziwnemu zjawisku.
Poznał Sarę Bergson i bezwiednie postąpił ku niej. Zwróciła głowę na szelest jego kroków;