Strona:Wacław Sieroszewski - Łańcuchy.djvu/261

Ta strona została przepisana.

widocznie spostrzegła go już przedtem, gdyż z jej ułożenia wnioskował, że go oczekuje.
— Dzieńdobry, Saro Józefówno!... Wyszła pani odetchnąć cokolwiek, ale niefortunną dziś mamy pogodę! Taka przejmująca wilgoć!...
— Codzień wychodzę, a raczej co noc!... — odrzekła z bladym uśmiechem, podając mu rękę.
Twarzy odeń nie odwróciła, co czyniła z innymi; przeciwnie, oparłszy lewą skroń o siatkę drucianą, patrzała mu chwilkę w oczy swemi cudnemi morskiemi oczyma.
— Dobrze się stało, że pana spotykam...
— Mogła mię pani wezwać w każdej chwili.
Opuściła powieki i przemilczała.
— W Tomsku pewnie oddzielą osiedleńców od katorżan, możemy się już nigdy nie spotkać, więc chciałabym powtórzyć panu... ostatnie słowa... jakie Karol przed... śmiercią... kazał panu powiedzieć!
Usta jej drgnęły, przezwyciężyła się jednak i mówiła dalej głosem głuchym, lecz spokojnym:
— Pan się zmienił, pan podobno stał się antysemitą, dlatego zwłóczyłam, choć uważam spełnienie każdego najmniejszego życzenia męża za najświętszy swój obowiązek... Zresztą to pana do niczego nie obowiązuje... ja tylko... powtórzę...
— Owszem. Upewniam panią, że uczucia moje dla Karola nie zmieniły się wcale. Pozostanie on dla mnie najświatlejszą, Chrystusową