dla syna, żebym udała się do pana, że panu jedynie... onby zupełnie... zaufał!
Głos jej rwał się coraz bardziej, cichł, zamienił w szept.
Wojnart patrzał na nią zmieszany, prawie oszołomiony, poczem przeniósł oczy na blado rysujący się w kłębach mgły parowiec, o którym prawie był zapomniał. Milczenie jednak długo trwać nie mogło.
— Jestem skazany na wieloletnie ciężkie roboty... — odrzekł głucho.
— On tego nie wiedział.
— Ja też nie wiem, czy wyjdę kiedykolwiek z więzienia... Ale nawet... gdybym wyszedł... Nie chcę pani odpowiedzieć banalnem... „i o wszem“, „bardzo chętnie“ lub czemś w tym rodzaju. Poświęciłem się sprawie, przy której śmierć czyha na mnie na każdym kroku... Nie rzucę jej... Trudno byłoby mi spełniać inne obowiązki... wymagające ciągłości...
— To też wcale to niepotrzebne... Nie zrozumiał mnie pan. Nie oddałabym syna nikomu. Będę go chować sama. Poświęcę mu resztki mego życia. Rada nawet jestem, że mię wysyłają w jakąś głuszę, gdzie wyrośnie on zdala od nienawiści rasowych i religijnych... gdzie nie zatruje mu uczuć gorycz kary za niezasłużoną winę pochodzenia... gdzie będzie mógł zostać szlachetnym i dobrym, wszystko miłującym człowiekiem jak ojciec!
Strona:Wacław Sieroszewski - Łańcuchy.djvu/263
Ta strona została przepisana.