Strona:Wacław Sieroszewski - Łańcuchy.djvu/272

Ta strona została przepisana.

— Wszystko jedno!... Kłuj!... Naprzód marsz!...
Żołnierze pochylili bagnety.
— Andrzeju Iwanowiczu!... Co wy?... Co wy?... Opamiętaj się pan!... My sami pójdziemy!... — wołał do oficera Dobronrawow, przeciskając się naprzód.
— Nie!... — odpowiadał ten, trzęsąc głową. — Za późno!... Ja wam nie Andrzej Iwanowicz!... Jam naczelnik! Jak wojna to wojna!... Naprzód marsz!...
Żołnierze posunęli się parę kroków, ostrza bagnetów już tykały się twarzy i piersi więźniów, cofających się ku zejściu i staczających w popłochu po schodach na dół.
W tej chwili barka zakołysała się i ruszyła.
Pomost był oczyszczony i więźniowie wzburzeni, zgromadzili się na dole przy schodach. Z otworu wychyliła się głowa oficera.
— Nu, a teraz... dawajcie waszego żyda!...
— Puśćcie, pójdę!... — szepnął Butterbrot, usiłując przedostać się ku schodom.
— Nie, teraz pan nie pójdzie!... A kto pójdzie, o tem pomyślimy!... — spokojnie odpowiedział wstrzymując go Wojnart.
— Przedewszystkiem... ja! Tam mój syn został sam, sam jeden... — szepnęła Sara.
Zanim pomyślano o zatrzymaniu jej, mignęła na schodach i znikła w wyjściu. Więźniowie stali przez chwilę zaskoczeni, bezradni. Wtem