Strona:Wacław Sieroszewski - Łańcuchy.djvu/276

Ta strona została przepisana.

— Hurra!... Marsyljankę!... Marsyljankę!... — zaczęto wołać.
Wzruszone głosy zaintonowały hymn.
— Znoście, znoście rzeczy!... Tu koło schodów!... — rozkazywał w dalszym ciągu Wojnart.
Nagromadziła się już cała góra ubrań, książek, drewnianych przedmiotów; obok stali z zapalonemi świecami i rozpłomionemi twarzami Gawar i Cydzik, reszta opodal śpiewała w uniesieniu. Nawet Dżumbadze śpiewał tym razem.
— Co zamierzasz zrobić!... Czy istotnie chcesz podpalić barkę? — spytał cicho Wojnarta doktór Frączak.
— Nie wiem! Nie mamy bardzo wyboru!... Ten pijany warjat gotów nas wystrzelać, a z kobietami jeszcze gorzej postąpi...
— Jednak w razie pożaru na pewno wszyscy zginiemy! Czy powód jest dostateczny dla takiego całopalenia?...
— Myślę, że nie dojdzie do tego... Gdyby zaś... to... przychodzi mi do głowy, żeby wyłamać ścianę, zrobić tratwę z tych schodów i desek i ratować się przez rzekę.
Doktór z powątpiewaniem pokiwał głową.
— Prawie stu ludzi!... Połowa wyginie!...
— Niektórzy pójdą wpław, brzeg niedaleko. Zresztą przypuszczam, że nie dojdzie do tego; oficer oprzytomnieje, sam naruszył ustawę, stracił żołnierza, nie będzie chciał robić skandalu!... Trzeba tylko wytrzymać do końca!... Słuchajcie towarzysze, gdyby tylko żołnierze zaczęli