Strona:Wacław Sieroszewski - Łańcuchy.djvu/281

Ta strona została przepisana.

mi; z racji jednak uroczystego nastroju Dobronrawow kazał wydać suchary... pszenne.
Dzień był pogodny, na blado niebieskiem niebie bez chmur świeciło słońce łagodne, jasne, czyste, wykąpane w rannych mgłach; rzeka łuszczyła się, płonęła iskrami drobnych fal; mruczała gderliwie, niosąc na grzbiecie turkoczący miarowo parowiec i kołyszącą się na długiej linie barkę. Ciemne podmyte brzegi i przylądki, porosłe zielonemi lasami ostrowia, to uchodziły stronami daleko, błękitniejąc, blednąc, obniżając się do poziomu błyszczących wód, to zbliżały się i wyrastały na zakrętach do rozmiaru wysokich urwisk, z których krawędzi chyliły się i spoglądały na dół olbrzymie drzewa, a w których cieniu wyciągały się, pieszczone biegnącemi mimo nurtami, blado-żółte ciała ławic, obsychających po niedawnym wylewie.
Na barce nie śpiewano tylko dlatego, że nie było Wujcia.