Strona:Wacław Sieroszewski - Łańcuchy.djvu/283

Ta strona została przepisana.

ków i towarów! — wykrzykiwał zrozpaczony starosta.
Wypłynęli na tak obszerne wody, że wydały się olbrzymiem jeziorem. Brzegi ledwie się zaznaczały na widnokręgu mglistemi rysami, a od północy otwierała się dal bezkreślna. Ocean wód zimnych i siwych lał się w tamtą stronę ze spokojnym impetem i chłonął w siebie z posępnem szemraniem nefrytowy nurt Irtysza.
Na pełnem wirów zlewisku parowiec zatoczył wielkie półkole i, wlokąc barkę, dysząc ciężko i wyrzucając gęste kłęby czarnego dymu, ruszył przeciw prądowi. Zdawało się, że potężny pęd wspaniałej rzeki porwie go i poniesie precz jak łupinę orzecha, lecz stateczek, choć sapał bardzo, posuwał się jednak naprzód.
Zebrani na pokładzie wygnańcy w milczeniu przyglądali się niewidzianemu dotąd rozlewowi wody i nisko nad nim stojącemu blademu jak księżyc słońcu. Nad toniami tu i tam polatywały czajki podobne zdala do komarów. A nad wszystkiem słała się pustynia nieba słabo zaludniona grzędami szarych obłoków.
— Stąd i koło biegunowe widać!
— A może i sam biegun zobaczymy?... Co?!
— Dokąd ci „taszkiency“ nas wiozą!... — mruczał kwaśno Somow.
— Widzisz przecie, że zawracamy i myślę, że z tej reakcji nawet Wolski zadowolony! — odpowiadał wesoło Awdiejenko.