dziurę zamiast nosa, na zaropiałe krwawe oczy i sine spękane usta...
— Ale ryba wspaniała!... — zauważył Awdiejenko...
— Nie tknę jej, za nic jej nie tknę!... — krzyknęła Marusia.
— Nie bierzcie jej!... — wołały kobiety.
— Zastanówcie się panie!... Nie mamy co jeść, a ryba przecież nie jest chora! Zedrze się z niej łuskę i będzie czysta jak kryształ... Ugotuje się ją przecie!... — tłumaczył Dobronrawow, kiwając na Ostjaka, aby podał rybę i pokazując mu butelkę.
— Chcesz mu dać wódki!... Nie, ależ nie!...
— Owszem, jedyna „łaska“, jaką dać możemy temu łazarzowi!... Niech ma choć chwilę zapomnienia!... Można mu zresztą dodać trochę sucharów!...
— Okropne, okropne!... Nędzarz!... Dajcie mu moją porcję!... Dajcie mu, ile tylko można!... — nastawał Dżumbadze.
Ostjak oddał rybę, zabrał butelkę, a gdy wygnańcy zaczęli rzucać mu do łódeczki suchary, uśmiech szczęścia i wdzięczności wykrzywił straszną jego maskę.
Kobiety stały oparte o kratę pobladłe i wzruszone.
— Tu było niegdyś ich państwo!... — pouczał otaczających Somow.
Strona:Wacław Sieroszewski - Łańcuchy.djvu/286
Ta strona została przepisana.