— Doszedł, doszedł!... Dziękuję! Niech wam Bóg wynagrodzi!...
Wyciągnął do niego dłoń, w której zaszeleścił papierek.
— Bóg zapłać!... Szczęśliwej drogi! My katorżnicy zostajemy tu jeszcze, ale może dogonimy was gdzie w Niżnim, albo w Tobolsku, powiadają! To się zapytam o pana... Bywajcie zdrowi!....
Zdjął plackowatą, szarą czapkę więzienną i błysnął poczwarnie przez pół ogoloną głową.
— Smirno!... Strojsia!... — rozległa się komenda.
Załomotały i otwarły się ciężkie wrota.
Na ulicach czekała na „partję“ gromada ciekawych, trochę krewnych i znajomych. Gawar dostrzegł zaraz wśród nich rodziców, skinął im głową i już tak całą drogę szedł z utkwionemi w nich oczyma, a oni podążali za nim zboku trotuarem, kiwając mu głowami i dając znaki, że go widzą, że na chwilkę nie tracą go z oczu i że nigdy nie stracą go z serca...
Zrozumiał to; uczuł w sercu ulgę.
Było chmurno, duszno, kropił deszcz i trudno było iść po śliskim nierównym praskim bruku. Dobrze, że choć nie skuli ich parami jak wczoraj!...
Szli dość długo.
Ostatni raz spotkał się z oczyma rodziców przed sztachetami dworca, gdy zatrzymali się, czekając na otwarcie bramy towarowej. Matka
Strona:Wacław Sieroszewski - Łańcuchy.djvu/29
Ta strona została przepisana.