u intendenta parowca. Zapasy wyczerpały się, nie mamy ani cukru, ani herbaty, ani tytoniu...
— Nie mogę wiedzieć!... — odpowiadał nadzorca.
— Więc właśnie mówię! Musicie puścić mię na miasto. Muszę długi popłacić, porobić zakupy, postarać się zaopatrzyć partję w żywność. Sam osobiście muszę to zrobić, żeby było tanio, bo pieniędzy mamy mało, wydaliśmy je. Więc niech mi pan da konwój i puści...
— Tego ja sam nie mogę... To tylko jego wysoka szlachetność sam pan naczelnik...
— Dobrze. A mówiliście mu?...
— Mówiłem.
— I cóż on na to?
— Powiedział, że „dobrze“!...
— Dlaczegóż więc mię nie wzywa?
Nadzorca patrzał na niego spokojnie i nic nie odpowiadał.
— No, a więc!... Jakże będzie... ze strawnemi pieniędzmi?...
— Nie mogę wiedzieć!...
Szeroka, mięsista twarz Dobronrawowa stała się nagle czerwona jak burak; pohamował się jednak.
— Powiedz pan, proszę, raz jeszcze naczelnikowi więzienia, iż żądam, aby mię do siebie wezwał.
— Słuchami... — odrzekł były feldfebel, nie zmieniając wyrazu twarzy i postaci.
Strona:Wacław Sieroszewski - Łańcuchy.djvu/293
Ta strona została przepisana.