Strona:Wacław Sieroszewski - Łańcuchy.djvu/297

Ta strona została przepisana.

nic nie da tu zrobić i że starać się jedynie należy o najszybsze wysianie „partji“ dalej na wschód.
— Jak najdalej od biedy!... Nic jeszcze wyraźnego niema, ale nie podoba mi się zachowanie tych małych piesków, a oni zawsze czują skąd wiatr wieje! Wierzcie mi: mam nos na te rzeczy! Miałem go już w duchownem seminarjum; jak pedle nos zadzierają, napewno ojciec archimandryta pasztet wielkanocny gotuje! Nawet łapówki dranie wziąć nie chcieli, takiej małej łapóweczki, bo dużej dać im nie mogłem... Ale zawsze: słyszana rzecz, aby rosyjski człek rządowy nie przyjął kubana! Źle! Stan wysoce chorobliwy!... Baczność panowie!...
— Ba, i nie poczęstowali cię nawet niczem? — dorzucił Wujcio.
— Nietylko nie poczęstowali, ale odmówili dostarczyć „wesela Rosji“ za moje własne pieniądze!
— Co ty mówisz!... — oburzył się Orłow. — Nie ludzie, widzę, a jakaś „czudź“!
Wojnart nie słuchał więcej; odszedł na swoje miejsce wraz z nim i ci z „Sinhedrjonu“.
Lecz po skończeniu ogólnej rozmowy Dobronrawow przyszedł do niego i, odprowadziwszy na stronę, długo się z nim poufnie naradzał, aż zauważył to Odesskij i szepnął do spokojnie czytającego Butterbrota.
— Widzisz, znowu się naradzają!