— Nastaję jednak, żebyś nie jechała, nawet otrzymawszy pozwolenie! — powtórzył cicho i smutno.
— Dlaczego?... Co się stało?
— Przyjrzawszy się bliżej życiu, które mię czeka, przyszedłem do przekonania, że nie mam prawa wiązać mego losu z nikim, z nikim... A szczególniej z tobą, kochana... — dodał po polsku.
Milczała przez chwilkę.
— Nie wiem, nie rozumiem! — szepnęła wreszcie, spoglądając na niego pociemniałemi oczyma.
Wytrzymał to jej spojrzenie, choć kąty ust mu zadrgały.
— To życie jest okropne, wciąż narażone na zgubę... w obronie najelementarniejszej godności ludzkiej!
— Więc ty przypuszczasz, że... ja mogłabym stanąć kiedykolwiek... między tobą a obowiązkiem?...
— Nie, nie!... Lecz ja sam... Lękam się... ciężar zbyt wielki dla mnie! — Pomyśleć, że życie, że twoje życie zostanie złamane... na zawsze...
— I tai zostało złamane, jeżeli warto o tem mówić! — szepnęła po polsku.
— Ach, nie!... Młoda jesteś!... I nie masz pojęcia... Sam nie miałem pojęcia, jak trudno, jak ciężko...
— Właśnie dlatego... Zresztą to jest wyjście ostateczne, gdy już nie będzie innych...
Strona:Wacław Sieroszewski - Łańcuchy.djvu/300
Ta strona została przepisana.