Strona:Wacław Sieroszewski - Łańcuchy.djvu/303

Ta strona została przepisana.

Czyż nie dosyć dla nich, jeżeli nad „zwykłą zdrojową“ wykona im swe błogosławieństwo Dobronrawow!... Jestem przekonany, że będą pijani od kubka takiego napoju nie gorzej, niż my... po najofiarniejszym trudzie w winnicy Pana!
— To co innego!... Ale... zachowaj miarę, zachowaj miarę!... Gdyż poczucie miary jest pierwszym warunkiem sztuki!
— W tym wypadku owszem, przyznaję miarę... jak najmniejszą... wody! Choć wogóle pal djabli miarę!... Prawda Łyzoń!? Ładniebyśmy wyglądali z miarą. Un-mmiar-kko-wa-na re-wo-lu-cja! Ha, ha!... Jaka taka?
— Sprawiedliwij łeworucjoner ne znajet riwnowagi! Jak pije, to pije do dna, do kinca, a jak ni ma, to ne pije! — śmiał się Łyzoń.
— Dobre, bat’ku, tak robi zawsigda! A teper dawaj szwydko tu posudinu! — przedrzeźniał go Wujcio.
— Mowczi, djat’ka, hodi! — bronił się marynarz i zaśpiewał swoim aksamitnym basem:

Oj, pje Bajda med, horyłoczku,
Taj nie deń, nie dwa, ta nie odnu noczku...

Wśród żartów, śmiechów, śpiewów dokonywano pośpiesznie wielkich przygotowań do wieczomej uroczystości. Nalano wszystkie, jakie były butelki wódką, pokrajano na drobne plasterki słoninę, chleb i ser, przyniesiono faskę