wielkiej i powszechnej uciesze. Dano mu spokój. Inni niebardzo się wykręcali.
Jeden Wolski nie wziął wcale udziału w uroczystości, pozostał na miejscu, skąd, pijąc herbatę z mlekiem, chmurnie śledził ascetycznemi oczami za przebiegiem „bachanalji“.
Wesołość, ożywienie, żarty i śmiechy rosły z każdą opróżnioną butelką.
— Czy wolno śpiewać? — spytał Wujcio Dobronrawowa.
Ten kiwnął głową.
— Można, ale niebardzo głośno:
Propadaj moja telega
Wsie czetyre kolesa...
Zaczął, przytupując, Orłów.
Potem śpiewano „Kaczorka“, potem „Hryczanyki“, potem „Bajdę“. Poważanych, ideowych pieśni me chciano ani słuchać, ani śpiewać!
Kiedy po piątym kieliszku posępnie nastrojony Somow zaintonował: „On idzie i brzęczą łańcuchy“... zaczęto wołać:
— Dosyć!... Uspokójcie go! Uciszcie! Mamy tego dosyć w rzeczywistości!
Łyzoń zagłuszył natychmiast swym basem cienki głos dziennikarza, wywodząc wspaniale:
Z Port-Artura
Jede fura...
„Na niej sede, Ka-mi-mura!“ — podchwycił chór.