Strona:Wacław Sieroszewski - Łańcuchy.djvu/307

Ta strona została przepisana.

A tuż obok ogromny Łyzoń, objąwszy wpół Barańskiego, śpiewał mu w same usta:

A za to tebe lublu
Szczo na mordie hładka!

— To nie nasza piosenka! To biło-russka!... Niechaj! Usio odno: szczo lachi, szczo my kozaki, szczo moskali! Podlecy wy, szkidliwy a harno pijotie i licho bijetesia!... Nu, pocilujemsia na wiki wicznyje!.. — gadał swym dziwnym żargonem.
W innem miejscu „Monsieur Puritz“ miał płomienną przemowę o potrzebie romantyzmu w życiu. Mowa była bardzo piękna, szkoda, że nikt jej nie słuchał.
Zwolna ubywało ucztujących; niektórzy poszli spać, inni rozmawiali parami na stronie... „Tytani“ jednak wciąż ucztowali, sącząc resztki życiodajnego płynu z płaskiej drewnianej baryłeczki.
Wtem i wśród nich uczynił się wyłom: Wujcio, który prawie z każdym z więźniów wypił „kielich pożegnalny“, padł nagle jak martwy, mrucząc coś niewyraźnie. Pochylił się nad nim i tarmosił go czas jakiś Orłow, przemawiając do jego honoru:
— I nie wstyd ci!... Ty tytan z tytanów!... Leżysz tu na pośmiewisko dusz niskich i poziomych!