— I obok hauptwachy!...
— Tiu, tiu!... Tu nas i kruk może zadziobać bez krzyku!... westchnął Łyzoń.
— Ech, nie martwcie się przed czasem, prze; cięż i tu muszą nam przynosić chleb i jedzenie, to może i co innego się dostanie! — pocieszał towarzyszy Wujcio.
Mrugał okiem już wesoło i gładził znacząco brodę.
— Głównie dostać pieniędzy!... A to się da zrobić! Przecież w mieście jutro już o nas będą wiedzieli! — dowodził.
Pomieszczenie było ciemne, wilgotne i składało się z dwóch cel, połączonych drzwiami. Z pierwszej celi wychodziło się wprost po małych schodkach na podwórze. Ponieważ nie było tu ani kranów wodociągowych, ani żadnych wygód, postawiono im koło drzwi wejściowych obrzydliwy cuchnący kubeł i kadź z wodą.
— To nawet nie więzienie, a jakiś były lamus czy śpiżarnia... — zauważył Wojnart, oglądając uważnie ściany i okna.
— Co nam z tego, kiedy od podwórza! — odrzekł smutno Leskow.
— Jeżeli ma być śledztwo, to dlaczego nas nie posadzono jak zwykle do osobniaków, przynajmniej głównych oskarżonych?... — rozważał Wojnart.
— Poczekaj, może to jeszcze zrobią. A może mają osobniaki zajęte?
Strona:Wacław Sieroszewski - Łańcuchy.djvu/313
Ta strona została przepisana.