Strona:Wacław Sieroszewski - Łańcuchy.djvu/320

Ta strona została przepisana.

— ...Kochana pani, chciałabym jak najmniej tutaj... rzucać się w oczy! Niech już mię pani przytuli!...
— Acha, jak najmniej rzucać się w oczy!... Rozumiem, ale niema pokoiku, więc jakże?... — pytała, patrząc na Nawrocką powyżej okularów poczciwemi, wyblakłemi, jakby wypłakanemi oczami.
— Pan Dobrzycki bardzo panią poleca, lecz co ja poradzę, niema pokoiku!...
— Chyba, żeby pani zgodziła się spać w jednym z panią Tutolminą, ona Rosjanka ale poczciwa, bardzo poczciwa, też wygnanka... Poprosimy ją... Może się jakoś ułoży... A tymczasem niech pani tutaj postawi kufereczek i zje z nami obiad. A może pani się umyje, co? Zaraz pani wody gorącej podam... Z drogi to przyjemnie!...
— Istotnie poproszę! Jaka pani dobra?... Tem bardziej, że zaraz muszę iść na ulicę Soldacką... Czy to stąd daleko?
— Nie, zupełnie blisko... pewnie do pana Chamkrelidzego?...
— Skąd pani wie?...
— Skąd wiem?... Wszyscy do niego chodzą, wszyscy wygnańcy chodzą. Jadziu, Jadziu chodźże nareszcie!... Panna Nawrocka z Warszawy, wprost z Warszawy, słyszałaś?... — wołała, zwracając się w stronę kuchni. A może pani z tych Nawrockich z Duniszek z Rosieńskiego?... Znałam ich bardzo dobrze... A jakże, dobrze ich znałam! Majątek mieli obok nas, są-