siedztwo... Nie, nie z tych! Szkoda, ale i tak dobrze, że wprost z Warszawy!... Jadziu, Jadziu, śpiesz się. Już ja cię tam zastąpię!... Więc niech kochana pani tymczasem tutaj lokuje się!...
Odeszła, a niezadługo potem przez te same drzwi wsunęła się osoba szczupła, biała, różowa, upudrowana, z wąskiemi, podmalowanemi ustami. Stała chwilkę, oglądając z przykrem zdziwieniem przymrużonemi oczami niepowszednią urodę Nawrockiej. Rysy miała podobne do pani Dowgiełłowej i te same chabrowe źrenice, które szpecił jednak wyraz niepokoju i zawiści.
— Strumińska!... — wyrzekła, sznurując usta. Pani z Warszawy?... Bardzo przyjemnie! A czy dawno?...
— Tak, dość dawno!... Płynęłam parowcem przez Tobolsk. To o wiele taniej.
— I wygodniej. Wybieramy się już dawno do Warszawy i skoro mój mąż wróci z kopalni... Mamy własną kopalnię złota. Wprawdzie nieurządzona jeszcze zupełnie, ale mąż mówi, że będziemy niedługo bogaci.
Przytoczyła cały szereg nazwisk i wypadków, dowodzących niezbicie, że każdy poszukiwacz złota zostaje koniec końców miljonerem.
— Trzeba tylko trochę wytrwałości i pieniędzy.
Pani Dowgiełłowa przyniosła czysty ręcznik, miednicę z wodą i kilkakroć upomniała córkę, aby ta nie przeszkadzała pannie Nawrockiej i pozwoliła się jej umyć i wypocząć. Strumińska
Strona:Wacław Sieroszewski - Łańcuchy.djvu/321
Ta strona została przepisana.