— Nie widzieliśmy go; siedzi, powiadają, w osobniaku!
— O cóż chodzi?...
— Rozumie się, że o bunt.
— No i co?...
— Powiedzieliśmy, że nic nie wiemy, że żadnego buntu nie było. Z początku gniewali się, wygrażali nam, wreszcie kazali nam zeznania napisać i odesłali nas, jak widzicie!...
— Dlaczegóż trzymają Wojnarta?...
Dobronrawow wzruszył ramionami.
— Musi być, albo inaczej zeznawał, albo o co innego go oskarżają. Jest w tem wszystkiem jakaś niejasność. Mówią o buncie a jednocześnie pytają o przygotowania do jakiegoś zamachu... Jakieś nonsensa, które zrozumieć trudno!...
— Dobre, Bat’ku. Jak woni durni, to my jeszcze durnijsze!... Klin klinom! Trzeba kazati, szczo ni bunta, ni barżi, ni samoj Wołgi i Tobola nie było! Towdi zeńki wypuczat’... — śmiał się Łyzoń.
Warunki były ciężkie, trzymano ich ostro i utrudniano komunikację z resztą więzienia. Ale współczucie i zaciekawienie, jakie odosobnienie ich wzbudziło wśród kryminalistów, zrobiły wkrótce szczelinę w tym murze srogości.
Dobronrawow, który w dalszym ciągu był ich starostą, dostał w parę już dni przez piekarzy, którzy co rano przynosili chleb, kartkę od Wojnarta. Pisał, że oskarżają go o bunt, o próbę
Strona:Wacław Sieroszewski - Łańcuchy.djvu/331
Ta strona została przepisana.