Strona:Wacław Sieroszewski - Łańcuchy.djvu/34

Ta strona została przepisana.

— Za późno!... Czegoś czekał?... Zaraz ruszamy!... Na przyszłej stacji! — odburknął na nieśmiałą prośbę Gawara o kupno gorącej wody.
— A dlaczego nie rozkuty?... — zwrócił się wbok do żołnierza, prześliznąwszy się wzrokiem po zakutych rękach Gawara.
— Nie wiem, Spirydonie Ferapontowiczu... — Nie powiedział.
— Dlaczegoś nie powiedział? Języka w gębie nie masz? O każdym z was pamiętaj!... — huczał podoficer.
— Nie podchodził nikt, nie pytał... — bronił się chłopak.
— Jeszcze się pytać każdego z was trzeba!... Wezmę i za karę zostawię cię tak do jutra... Zobaczysz jakie to smaczne.
— Polityk pewnie, dlatego nie wiedział... — łagodził jeden z konwoju.
— Wszystko dla mnie jedno — polityk nie polityk!... Powiedziano w przepisach: w czasie drogi z ręcznych kajdan rozkuć, to rozkuć. Jaroszka bierz klucze i otwieraj!...
Tak się skończyła historja, która w zasypiającym już wagonie powszechne wznieciła zainteresowanie.
— Dlaczego nie prosicie, żeby was przeniesiono do drugiego wagonu, tam są politycy. A tutaj wy sami jedni! — radził Gawarowi dobrodusznie żołnierz, który mu przyniósł na następnej stacji imbryk wody gorącej.