W niewielkim saloniku państwa Szachtelów siedziało sześciu mężczyzn. Światło lampy płonącej pod zielonym abażurem na biurku, rzucało na nich długie i niepewne cienie. Byli to ludzie starsi, poważni; mówili głosami przyciszonemi, ruszali się powoli, nosy mieli zakrzywione, duże, a pod niemi brody. Przed każdym z nich stała szklanka herbaty, a na stoliku przed kanapą, przy którym w głębokich fotelach umieściło się trzech z nich, leżały w srebrnym koszyczku sucharki, suche obwarzaneczki i herbatniki. Srebrną cukiernicę podawali sobie z rąk do rąk z wyszukaną grzecznością. Tuż przy lampie z małym notesikiem w ręku siedział Chamkrelidze i, zaglądając od czasu do czasu, do notatek mówił:
— Urządzić ucieczki, rozumie się, że nie możemy. Nie mamy na to ani ludzi odpowiednich, ani dość pieniędzy... To drogo kosztuje... Gdyby jednak jakim cudem któremu z nich udało się coś takiego spróbować lub uczynić na własną rękę, to uważam, że od pomocy usuwać się nie powinniśmy. Mamy punkt, obowiązujący nas do
Strona:Wacław Sieroszewski - Łańcuchy.djvu/340
Ta strona została przepisana.
XXX.