— Mniejsza o to; wcześniej czy później prawda wypłynie! A teraz, jak was tu umieścić?... Zechcecie pewnie być w jednym kącie ze swym patriarchą, co? — pytał przybyłych Dobronrawow.
— Pewnie, że lepiej!... Ale tu ani prycz, ani nic! Co to za koza? To chyba magiel był, albo śpiżarnia... Nawet zamknięcia porządnego nieś ma!... — wydziwiał Cydzik.
Chodził dookoła murów, oglądał kraty drzwi, kręcił głową i tupał po podłodze nogami.
Wyznaczono im po krótkiej naradzie kąt w drugim pokoju w głębi pod ścianą. Miejsce było wilgotne i ciemne, lecz robotnicy książek nie czytali więc byli radzi temu ustroniu, w którem mogli się rozłożyć, jak chcieli, nie zawadzając nikomu. Zaraz też zaczęli wbijać w ścianę na wieszadła jakieś gwoździe, niewiadomo skąd zdobytym kamieniem.
Porozwieszali czapki i rzeczy, porozkładali worki, jakby mieli tu wiekować! Cydzik wciąż coś szeptał Wątorkowi.
— Panie doktór, to oni nas mogą też do katorgi skazać za ten żydowski bunt!? — zwrócił się ten ostatni pocichu do doktora Frączaka już w nocy, gdy zapanowały w obu pokojach ciemność i milczenie, przerywane od czasu do czasu tylko okropnym, zrywającym piersi kaszlem Dżumbadzego.
Strona:Wacław Sieroszewski - Łańcuchy.djvu/351
Ta strona została przepisana.