nami ucieczki na stronę Cydzika i jego stronników.
— Ależ byczo! Patrzcie, mieszkamy tuż obok samego pana naczelnika. Gdybyśmy przebili, tę, oto, ścianę, ręczę, że znaleźlibyśmy się w... sypialni pani naczelnikowej!...
— Albo jej kucharki!... — wstawił Wątorek.
— Co to złego?... Odkąd to, towarzyszu, zaczęliście pomiatać kucharkami? Taki hrabia!... One też kobity!...
— Cicho!... Co tam piszą dalej!... — pytał Cydzik.
— Dalej piszą, że jest zejście do piwnicy... — czytał mozolnie Wojnart.
— Pycha! Układa się jak na obstalunek! Co dalej!?
— Że straż choć chodzi przed bramą, ale przepuszcza wszystkich!...
— Hurra!... Towarzyszu Wojnarcie, jesteście w Warszawie! A pokłońcie się wtedy mojej starej!
— Pójdziecie i do mojej matuli!... — śmiał się Gawar.
Szaleńcy jesteście!... To rzecz niemożliwa!... Cóż wy zębami ten mur przegryziecie? Co?
— Już niech się towarzysz nie kłopocze, niech się tylko zgodzi i tych mochów namówi!...
— Namówić ich nietrudno, każdy z nich radby być na wolności... ale jak?
— A tak: dziurą i na kolej! — szeptał zabawnie Wątorek.
Strona:Wacław Sieroszewski - Łańcuchy.djvu/358
Ta strona została przepisana.