mocne ręce, które gwałtownie odepchnęły zpowrotem jego worek.
Na podłodze między ławkami olbrzym w szarym chałacie szykował się do snu, układając starannie pod głowę kupę łachmanów.
Józef rozglądał się po wagonie, oświetlonym mdłym blaskiem lamp naftowych i wszędzie widział wyciągnięte ciała, pochylone karki, wsparte na poręczach głowy, ale nigdzie kawałeczka wolnego miejsca. Nie miał więc gdzie rzeczy umieścić!
Tymczasem sąsiad, korzystając z nieobecności Józefa, wyciągnął się na siedzeniu, zajmując całą ławkę.
Podkulił tyle tylko zakute w kajdany nożyska, że skromna figurka, mieszcząca się na drugim końcu przy przejściu, ledwie utrzymać się tam mogła.
Dla Józefa nie zostało ani cala miejsca. Ale przebrała się miara jego cierpliwości. Tuman wewnętrznej rozterki opuścił go nagle, wróciły siły i energja. Po króciuchnym namyśle położył worek wprost na szerokiej twarzy, bielejącej na dawnem jego miejscu.
— Co robisz, szczeniaku? Nie widzisz, że śpię? — krzyknął aresztant i zrzucił worek na wyciągniętego wdole olbrzyma.
— Odknaj, odknaj, mały, z dobrej woli!... — Mówię ci ze spokojem!...
— To moje miejsce, proszę się usunąć! — nastawa! Józef.
Strona:Wacław Sieroszewski - Łańcuchy.djvu/36
Ta strona została przepisana.