peckiego, to wielki patrjota, sam też wycierpiał niemało w katordze, teraz przez nią jest sparaliżowany... Ale to wielki patrjota i cieszy się powszechnym szacunkiem. Gdyby zechciał, toby tu nietrudno wśród rodaków zebrać... A jaką pani potrzebuje sumę?
— Im więcej tem lepiej... ale już najmniej tysiąc rubli.
— Tysiąc rubli to duża suma, lecz jeżeli Ślepecki zechce, to dostanie. Niech mu pani wszystko szczerze opowie... Można; on w wielkich bywał tajemnicach i w centralnych komitetach... Dam pani karteczkę, bo ja ich znam, lecz i bez karteczki przyjmą serdecznie rodaczkę z Warszawy, sami są warszawiakami. No i pan Wojnart przecież też rodak!... — gadała, wkładając na nos okulary i szykując się do pisania listu.
Nie zwlekając tegoż dnia jeszcze udała się Nawrocka według wskazanego adresu.
Domek w głębi małego ogródka, mieszkanko skromne, ciche, trochę smutne. Do małego saloniku wyszła do Nawrockiej urodziwa pani, która przedstawiła się jako Ślepecka a dowiedziawszy się, że gość ma interes do męża, powiodła ją wbok do gabinetu. Tam siedział w fotelu przy biurku z owiniętemi pledem nogami, mężczyzna już niemłody, dość przystojny, ale z martwym wyrazem twarzy paralityków i ociemniałych. Obok stało krzesło i leżała książka, którą mu pewnie dopiero co czytała żona.
Strona:Wacław Sieroszewski - Łańcuchy.djvu/366
Ta strona została przepisana.