Strona:Wacław Sieroszewski - Łańcuchy.djvu/37

Ta strona została przepisana.

— Proszę, nie proszę... A gdzie jest prosie?... Kogo nie proszą, tego kijem wynoszą!... — przedrwiwał go zuchwały sąsiad.
Już zamierzał Józef, pomimo wstrętu do wszelkich skarg, zwrócić się do konwoju o interwencję, gdy chuderlawy aresztant, drzemiący na przeciwnym końcu ławki, pchnięty niespodzianie kulasami rozgniewanego dryblasa, kiwnął się i spadł z wielkim hałasem na podłogę.
— Aj waj!... Co to jest?... Rozbój!... Panie konwój!...
Jeden z żołnierzy, którzy również już układali się do snu, uniósł głowę nad poręczą przedziału i huknął groźnie:
— Cicho tam, parchy!... Ja was nauczę...
— On tu wszystkich powyrzucał. On tu całe miejsce zabrał, on tu leży jak hrabia, a pan polityczny nawet stoi!... Czy to porządek, panie konwój?...
— Nu, nu!... Dosyć! Wszyscy siedzieć mają, takie prawidło! Słyszeliście!...
— Właśnie, panie służba. Ja im mówię, żeby pokolei spać a oni niepotrzebnie hałas robią, te żydy... — tłumaczył się wyciągnięty na ławie aresztant.
Widząc jednak, że Józef nie myśli ustępować i pcha dalej swój worek na dawne miejsce, podniósł się, usiadł i mrucząc przekleństwa, zrobił mu miejsce.