Strona:Wacław Sieroszewski - Łańcuchy.djvu/370

Ta strona została przepisana.

słał mnie z zapytaniem, w jakim właściwie interesie szanowna pani?... — mówił dobitnie i bacznie przypatrywał się twarzy i ubraniu Nawrockiej.
— W sprawie osobistej... — szepnęła, rumieniąc się.
— Acha! Pani z Warszawy?... Przejazdem?...
— Tak przejazdem...
— Na wschód czy na zachód?...
Zawahała się.
— Prędzej na wschód...
— Pani ma kłopoty?
— Tak właściwie...
— Dobrze! Niech pani chwilkę zaczeka — przerwał sucho.
Chwilka przeciągnęła się dość długo, poczem wszedł lokaj i podał jej na srebrnej tacy... trzy ruble. Podniosła się i cofnęła wyciągniętą już mimowoli rękę.
Łez miała pełną pierś i oczy.
— Niegodziwcy, niegodziwcy!... — szeptała. Oni gotowi pomyśleć, że ja przyjęłam, bo ten lokaj pieniędzy napewno nie odda! Tak mu oczy radośnie błysnęły, gdym zostawiła!... Napewno nie odda! Odpiszę mu, odpiszę!... Ale co?... Co właściwie uczynił mi złego?... Przecież mię nie zna!... Takich tysiące. Dał, co mógł, co uważał za dostateczne!...
Szła jak błędna wśród ulic, zapełnionych przechodniami, obcym gwarem i obcemi twa-