Strona:Wacław Sieroszewski - Łańcuchy.djvu/376

Ta strona została przepisana.

— Co? Pieniędzy nie mają? — uśmiechnęła się z pewnem zdumieniem Sara. Kto nie ma!? Acha, Czerwony Krzyż?! A dużo trzeba?
— Dużo. Jeżeli ucieknie ich dziesięciu, to na każdego potrzeba co najmniej 200 rubli na drogę i 100 na ubranie... Razem trzy tysiące...
Sara zamyśliła się.
— Tak dużą sumę i tak prędko nie wiem, czy będę mogła zdobyć. Lecz przecież... nie odrazu, nie jednego dnia ucieknie ich dziesięciu...
— Nie. Będą uciekali po jednemu, po dwóch najwyżej, gdyż nieobecność większej ilości trudno będzie ukryć odrazu...
— W takim razie ja pani powiem... O tamtych pomyślimy później. Zrobimy raz jeszcze próbę... Postaramy się poruszyć tych panów z Czerwonego Krzyża... Wiem, że oni przeciwni są ucieczkom z powodów... z powodów politycznych, lecz skoro ich zaskoczy fakt dokonany, będą musieli pogodzić się z nim. Nietrudno będzie w takim razie zebrać sumę odpowiednią. W ostateczności ktoś pożyczy... Narazie więc chodzi o jednego... Pani mówiła, że pierwszy ucieka pan Wojnart... Bardzo mi przyjemnie, że on właśnie — dla niego ja pieniędzy dostanę!...
Spojrzała przeciągle na wychudłą, sczerniałą, jakby zagasłą twarz Nawrockiej, na krwią zaszłe, zapadłe jej oczy, na wyraz niesłychanego znużenia, walczący z ogniem wewnętrznej gorączki. Błysk triumfu mignął na króciuchną chwilkę w szarych źrenicach Żydówki,