Strona:Wacław Sieroszewski - Łańcuchy.djvu/377

Ta strona została przepisana.

opuściła jednak natychmiast swoje obciążone ślicznemi rzęsami powieki.
— Niech pani przyjdzie jutro w południe do kantoru wuja mojego Gutmana.
— Dopiero jutro?
— Tak, wcześniej niepodobna... I ja... będę musiała przekonywać!... — dodała cicho.
— Dziękuję pani!
— Jeszcze nic nie uczyniłam!... — broniła się ostrożnie.
— W każdym razie, za dobrą wolę!... — Dowidzenia!...
Uścisnęły się zlekka za ręce i Nawrocka wyszła pochylona, jakby przyduszona całym ciężarem wspaniałych bronzów i złoceń tego salonu.
— A jednak oni są lepsi od tamtych!... — myślała z goryczą.
Wieczorem zjawił się Rusanow i wyszli razem na czaty, niosąc węzełek z rzeczami, śledzeni ciekawym wzrokiem pani Strumińskiej, ukrytej za firankami. Przechadzali się dość długo wpobliżu więzienia, mając wciąż na oku wejście do mieszkania naczelnika, potem stali w cieniu narożnego domku, rozmawiając cicho. O dwunastej wrócili, choć Nawrocka jeszcze chciała czekanie przeciągnąć.
— Niema sensu! — dowodził Rusanow. Wogóle podobne wyprawy nie mogą się często powtarzać, gdyż bezwarunkowo zwrócą uwagę. Lepiej niech oni trochę po mieście pobłąkają się i przyjdą do pani sami. Adres przecież