Strona:Wacław Sieroszewski - Łańcuchy.djvu/380

Ta strona została przepisana.

tychmiast do gabinetu pryncypała. Był to duży pokój, zastawiony prostemi stołami, nakrytemi zieloną bibułą z kałamarzami i piórami pośrodku. Proste szafy stały pod ścianami, w rogu, bliżej wielkiego amerykańskiego biurka — kasa ogniotrwała. Przed biurkiem siedział pochylony i coś pisał, gruby siwy Żyd z twarzą mięsistą, pomarszczoną, nieprzyjemną i myślącą.
— Proszę usiąść, w tej chwili skończę!... — rzekł, kiwając głową w stronę Nawrockiej.
Istotnie chwilkę potem położył pióro.
— Pani przychodzi od Sary, ja wiem, ona mi mówiła... Ja tak dużo dać nie mogę... Oto wszystko, co ja dać mogę!... — rzekł, wyciągając z pod przycisku przygotowany pięćsetrublowy papierek.
Położył go między sobą i Nawrocką, ale palcy zeń nie zdjął.
— Widzi pani, — ciągnął z namysłem — zapewne, że uwolnić niewolnika z niewoli jest dobrym uczynkiem. Każdy powinien robić tyle dobrych uczynków co może, ale wśród tych dobrych uczynków, których jest jak gwiazd na niebie, są takie, które są bliskie, są takie, które leżą dalej i są nawet takie dalekie, że już człowiek o nich nic nie wie... Otóż każdy musi zaczynać od najbliższych. Każdemu swoja rodzina jest najbliższa, potem swoi krewni, potem swoi przyjaciele, potem swój naród... Jest więc mi najbliższy mój naród, a że jest on najnieszczęśliwszy, więc najwięcej daje okazji do do-