Strona:Wacław Sieroszewski - Łańcuchy.djvu/41

Ta strona została przepisana.

nie śpieszył się ani z umyciem, ani ze śniadaniem, spodziewając lada chwila przenosin. Wytarł oczy i twarz suchym ręcznikiem, uczesał włosy i wcisnął się w swój kącik pod oknem. Barczysty jego sąsiad rozłożył przyniesione śniadanie na ławce, jad! łapczywie, nie zwracał na nikogo uwagi i głośno klaskał potężnemi szczękami.
Chudy żydek z drugiego końca ławki przyglądał się mu z przerażeniem i odsuwał z nietajonym wstrętem od skórek kiełbasy, rzucanych przez śniadającego niedbale na wszystkie strony. Siedzący naprzeciwko olbrzym z kolczykiem w uchu, na którego brudnej twarzy oraz zwichrzonych włosach zostały niezaprzeczalne dowody przespanej na podłodze nocy, uśmiechał się złośliwie, śledząc zaropiałemi oczkami za manewrami Żyda.
— Ty, co, świńskie ucho!... — rzekł wreszcie po rosyjsku — wstręt chrześcijaństwu wyrażasz?... Poczekaj, my ci tu zaraz całą mordę temi samemi skórkami wymażemy, skoro tylko pociąg ruszy...
— Co on chce?... Czego on gada, kiedy ja z nim nie gadam!? Niech mu pan powie, że ja z nim nie gadam!... — zwrócił się Żyd do Józefa.
— Gadasz, czy nie gadasz!... Ty tu z nami siedzisz i musisz być jak ludzie! — upomniał go surowo barczysty sąsiad. — Nie macie papierosa? — zwrócił się do olbrzyma z kolczykiem.
— Znajdzie się, ale... jak pociąg ruszy!