— Tak.
— Pie-pie-es?
— Nie.
— Es-de?
— Nie...
— To któż będziecie?... Może „machajczyk“?...
— Nie. Ja za... szkołę!
— Acha!... Administracyjny.
— Młodziuśki wy bardzo... Siadajcie, starszy zaraz przyjdzie. Bez niego nic nie możemy.
— O cóż wy w tej szkole?... Zwyczajnie „ucząca się młodzież“? — rozpytywał dalej ten sam ciekawy żołnierz. Inni dość obojętnie słuchali, pykając nieznośny duszący dym machorki. Czytający gazetę oderwał na chwilę od niej oczy i obrzucił Józefa bystrem spojrzeniem.
— My chcemy własnej szkoły, polskiej szkoły! Jak u was: wy macie własną, my też chcemy własnej.
— Pocóż ona wam?... Czy nie wszystko jedno; wy tak dobrze mówicie po rusku; będzie lepiej jak się wszyscy w całej imperji będą mogli porozumieć w tym samym języku. Nieprawda, co?...
— Nie! — gorąco protestował Józef — każdy kocha swój naród, swój język...
— To tylko przeszkoda!... Nacjonalizm. Lud roboczy całego świata i włościaństwo muszą się połączyć... — rzucił nagle ten, co czytał gazetę.
Strona:Wacław Sieroszewski - Łańcuchy.djvu/43
Ta strona została przepisana.