Strona:Wacław Sieroszewski - Łańcuchy.djvu/44

Ta strona została przepisana.

— Wy Polacy zawsze buntujecie, taka wasza przyroda!... — ciągnął dalej rozmowny żołnierz.
Józef poczerwieniał i chciał już ostro odpowiedzieć, gdy drzwi otwarły się i wszedł podoficer.
— Acha, to wy!... Dobrze, dobrze!... Wania, odprowadź go do tamtego wagonu, a przyprowadź stamtąd takiego chudego kryminalistę, co przy drzwiach zaraz na prawo siedzi. Prosił, żeby go tu przenieść do znajomych!... Więc się dobrze złożyło, nie trzeba będzie oficerowi meldować... Idźcie już, bywajcie zdrowi!... — odpowiedział uprzejmem kiwnięciem głowy na podziękowanie Józefa.
— Co za cud? — myślał ten, dźwigając swój worek w ciasnem przejściu między sztachetkami platformy wagonów.
Znalazł się w wagonie zupełnie podobnym do tego, jaki opuścił, z takiemi samemi zakurzonemi, zakratowanemi oknami, z obdrapanemi żółto malowanemi ścianami i ławkami, na których siedział tłum takich samych jak tam szarych, brudnych zakutych i ogolonych aresztantów. Drzwi pilnowali uzbrojeni w karabiny żołnierze w szarych szynelach.
Ale młode już doświadczone oczy Józefa rychło dostrzegły w końcowym przedziale wagonu odmienne twarze i postacie. Odzież była ta sama, szara i gruba, lecz rysy były drobne, inteligentne, spojrzenia śmiałe i wesołe, a częsty