Strona:Wacław Sieroszewski - Łańcuchy.djvu/45

Ta strona została przepisana.

uśmiech na młodych ustach odbijał tak rażąco od posępnego tła reszty więźniów, że serce Józefa drgnęło radośnie.
— Są!... — pomyślał.
Podszedł nieśmiało i zapytał:
— Czy tutaj są polityczni?
— Tak, albo co?!... — odrzekł kędzierzawy brunet z binoklami na garbatym nosie.
— Bo ja też jestem polityczny, siedziałem sam w tamtym wagonie, więc poprosiłem, żeby mię tu przeniesiono. Czy panowie zgadzają się mnie przyjąć?
— Ależ owszem! Bardzo prosimy, miejsca jest dosyć — zawołał wesoło młody głos z gromadki siedzącej na ławce.
— Jak się nazywacie kolego? Skąd was bogi prowadzą i za co to was tak wcześnie... flancują... w step szeroki, w kraj bezludny... Ha, ha! Co, dobrze powiedziane: flancują!? — śmiał się wesoło młody blondyn, błyskając białemi zębami.
— Jestem Józef Gawar. W sprawie Związku Młodzieży szkolnej...
— Acha, Józef Gawar... Mój sąsiad z cytadeli... Chodź tutaj młodzieńcze! Posuń się Bolek... Prosimy między nas na stare miejsce... — wmieszał się do rozmowy wysoki, starszy już więzień, łysawy z rzadką, ciemną starannie rozczesaną brodą.
— Doktór Frączak, „frak“ z 38-go numeru! przedstawił się, podając Józefowi rękę.