Strona:Wacław Sieroszewski - Łańcuchy.djvu/48

Ta strona została przepisana.

zja“ co chwila tam padały w ogólnym tumulcie słów jak dźwięczny podzwon o nagie kowadło, kujących żelazo miotów.
Twarze, oczy, uszy skierowały się w tamtą stronę i Józef zabrał się znowu do herbaty.
Wtem ktoś jakby znany mu, zaczął mówić po rosyjsku.
— Co to?
— A nic! Pewnie żołnierze przyszli...
— A kto z nimi mówi?...
— Jest tu taki... wielki tego amator niejaki pan Stanisław Butterbrot...
— Butterbrot?... Ależ znam go dobrze z Pawiaka... To i jego wywożą?
Podniósł się i chciał biec przywitać, lecz wyjrzawszy za poręcz ławki, spotkał się z tak obojętnem, prawie wrogiem spojrzeniem uzbrojonych w binokle czarnych oczu, że zaniechał zamiaru. Właściciel oczu i binokli wycierał duży garbaty nos brudną chustką i mówił do stojącego obok podoficera konwoju:
— Ja wam goworju, czto etowo tak nielzia ostawit’... Wy panimajetie, czto zdieś dieło nie w tom, czto ja potierał diengi a dieło w princypie...
Gawar usiadł szybko na miejscu.
— Powiedzcie, obywatelu, — zwrócił się do doktora Frączaka, co to za dziwni żołnierze pilnują nas dzisiaj?...