Strona:Wacław Sieroszewski - Łańcuchy.djvu/54

Ta strona została przepisana.

ćmionej kłębami tytuniowego dymu. Na ciągnących się pośrodku wielkich pryczach uniosły się głowy i przysiadły mnogie postacie, a z przejść nadbiegł i zaroił przed nimi taki tłum ludzi, że zdawało się, iż nikt tam więcej nie będzie w stanie wejść.
— Niema miejsca!... Niema więcej miejsca!...
— Nowi?! Co!! Powarjowali!...
— Prowadźcie ich gdzie indziej — tu niema miejsca!
— Do „małej kamery“ — I tu igła się nie zmieści!...
— Nu, nu!... Właźcie!... Czego stoicie!... — ponukali i popychali przybyłych klucznicy,
— Nie, nie!... Nic z tego! Ostrzegaliśmy was, że nie przyjmiemy!... Niema ani jednego wolnego miejsca na narach. Leżymy jak śledzie w beczce!...
— To nic!... Choć w ciasnocie, byle w zgodzie! Upchnie się jakoś!... Ustępujcie, kazano tutaj, to musi być tutaj!
— Dziwię się bardzo!... W nowym gmachu słyszałem, że dużo wolnego miejsca. To bezprawie. My się nie zgadzamy... — dowodził tęgi wysoki blondyn, ubrany w „małoruską“ wyszytą koszulę i ciemny „czekmeń“, podpisany czerwonym pasem.
— A nie zgadzajcie się sobie! Kto was o to pyta! A my ich tu wepchniemy! Hej, naprzód!... — krzyczał starszy klucznik. — A na