was, Somow, skargę podam, że robi pan skandale! — zwrócił się do blondyna.
— Przestań, Somow!... Daj pokój, Somow!... — rozległo się w tłumie.
Szereg rozstąpił się i gromadka przybyłych, wparta na salę przez klucznika, usłyszała za sobą łoskot zamykanych drzwi.
— Skąd?
— Z Warszawy.
Aaa!... Z jakiej partji?
— Z rozmaitych.
Otaczający tłum zrzedniał, tak, że mogli posunąć się cokolwiek przejściem wzdłuż ściany.
— Doprawdy niema miejsc! Nie wiem gdzie się położycie?... Dlaczego nie prosiliście, żeby was pomieszczono w nowym gmachu? — pytał w dalszym ciągu Somow.
— Nie wiedzieliśmy.
— A nawet, gdyby wiedzieli, to by pewnie nie prosili... Czyż nie wiecie, Somow, że nawet kryminaliści nie chcą dostać się do tej „konstytucji“...
— Właśnie dziwię się: dobre powietrze, elektryczne światło, czystość...
— Dlaczegóż wy, Somow, dziennikarz, człowiek inteligentny i uświadomiony, sami się tam nie przenosicie? — wtrącił uszczypliwie niewysoki, szczupły więzień z suchą ostrą szarą twarzą.
Strona:Wacław Sieroszewski - Łańcuchy.djvu/55
Ta strona została przepisana.