Strona:Wacław Sieroszewski - Łańcuchy.djvu/56

Ta strona została przepisana.

— Znowu się czepiasz, Awdiejenko. Daj mi pokój! Ja co innego, ja już tu jestem, mam swój kąt, znajomych, przyjaciół...
— Acha!... Więc niekiedy uznajemy te tak wzgardzone subjektywne powody? Dlaczegóż nie wolno ich przytaczać innym i w innych wypadkach?
— Pozwólcie: ja was pogodzę!... — wmieszał się wesołym głosem jeden ze słuchaczy!
— My wcale się nie kłócimy... — odciął sucho Somow.
— Ależ, Wujciu, pogódź nas, opowiedz, bardzo prosimy!... — śmieli się otaczający; nawet szary Awdiejenko uśmiechnął się i uszu nadstawił.
Wujcio wcale się nie stropił uwagą Somowa, ani jego odejściem, ani nawet ruchem, jaki uczynili Polacy, przepychając się wśród słuchaczy w poszukiwaniu miejsca. Poprawił z niechcenia chałat aresztancki z żółtym tuzem katorżniczym pośrodku, zwieszający mu się z lewego ramienia niby płaszcz toreadora i brzęknął cicho kajdanami na nogach.
— Otóż, spotykam wczoraj na korytarzu mego starego przyjaciela... — zaczął dźwięcznym głosem, jeżąc śmieszliwie piękną, kasztanowatą brodę i błyskając filuternie szafirowemi oczami. — Spotykam Jagorkę Pokotiłowa czyli Chluza, on-że znakomity złodziej odeski, a jeszcze znakomitszy „pieczęciarz“ — to jest podrabiacz fałszywych pieczęci rządowych. Wprost