mówił coraz głośniej po rusku, wymachując rękami.
Powszechna uwaga coraz widoczniej skupiała się na małej ich garstce; więźniowie przerywali swoje zajęcia, porzucali książki i gazety i zwolna zaczęli ich otaczać.
— O co chodzi? — spytał jeden po rusku.
— Dajcie mu, niech go djabli wezmą! Będzie skandal!... — mruknął do doktora Potocki.
— Tym razem zgoda: dopuścimy pana do udziału, choć się pan nas wypiera. Ale na przyszłość poprosimy komitet... o dokładniejszy adres!... — zgodził się doktór.
Butterbrot poprawił binokle na nosie i wydął wargi.
— Proście! Ja zawsze będę miał rację, bo wy pe-pe-esi wszystkich krzywdzicie! Całe szczęście, że tu Rosja, że tutaj nie możecie już tego robić, nie macie siły, ani sympatyków burżujów! Za krótkie ręce!... Ha, ha!...
Zajął w kole pierwsze miejsce, tuż obok doktóra i w miarę jak rozkładano rzeczy, brał niektóre paczki do ręki, obmacywał je, wąchał, poczem kładł na miejscu z szyderczym uśmiechem.
Robociarze śledzili chmurnie za przebiegiem podziału.
Dzień dobiegał do końca, pomierzchł blady blask w wielkich zakratowanych oknach, brud i kurz na szybach uwydatnił się i zwiększył zapadający zmierzch. Przycichły wybuchy śmie-
Strona:Wacław Sieroszewski - Łańcuchy.djvu/64
Ta strona została przepisana.