Strona:Wacław Sieroszewski - Łańcuchy.djvu/71

Ta strona została przepisana.

— On ma teraz głowę spuchniętą jak ceber!...
Odpowiadali mu więźniowie niechętnie, gorączkowo jak natrętnie brzęczącej musze; byli wzruszeni, podnieceni odjazdem, zajęci śledzeniem przez okna tego, co się na dworcu działo, wypatrywaniem znajomych. Jeszcze raz spróbował Gawar przedostać się do katorżan, którzy pomieszczeni zostali oddzielnie w wagonach okratowanych; lecz z niemi wagony zwykłe nie miały połączenia przez platformy mostkiem i trzeba było zejść na peron.
— Nie wolno! Nazad... — krzyknął żandarm, pilnujący drzwiczek, i odepchnął chłopca zpowrotem.
— Ja do starosty Wojnarta... do starosty! — przekładał mu Gawar.
— Nic nie wiem!... Nazad!... Jaki tam starosta!... — ryczał gniewnie żandarm.
— Nasz starosta więźniów politycznych!...
— Pszoł!... pszoł!...
Popchnął go w piersi włochatą pięścią tak, że chłopak musiał się cofnąć.
— Wojnart u oficera konwoju — zauważył ktoś ztyłu za nim.
— A co się stało!
— Siostra do niego przyszła, woła go!
— Ach! siostra! Na pewno jest u oficera!... Śpiesz się, śpiesz, bo pociąg niedługo ruszy!...
Zmęczony, spotniały, zmięty Gawar znowu rozpoczął swoją wędrówkę przez zatkane