Strona:Wacław Sieroszewski - Łańcuchy.djvu/73

Ta strona została przepisana.

Gawar nic nie odpowiadał i cierpliwie przeciskał się dalej.
— Puśćcie, wracam na swoje miejsce!...
To skutkowało lepiej, puszczano go; ale gdy znalazł się w swoim wagonie i spróbował dostać do okna napotkał na stanowczy opór. Nikt go nie słuchał i nie zwracał uwagi na jego szarpanie. Na platformie żandarmi nie pozwalali nikomu ani zatrzymywać się, ani stamtąd wyglądać.
Przylgnął więc do muru pleców i głów, wypełniających okno, czatując na najmniejszą szpareczkę.
Na szczęście ztyłu z głębi wagonu rozległo się radosne wołanie Wujcia:
— Panowie, pozwolono śpiewać! Chór, chór!...
— Poco pozwolenie? Któż ich się pytał?
— Nie ja. Zresztą wszystko jedno z pozwoleniem czy bez pozwolenia! Chcecie, czy nie?!
— Chór, śpiewać!... — powtórzyły liczne głosy i ciżba odsunęła się od okna. Gawar skorzystał z tego niezwłocznie, wysunął głowę i rozejrzał się badawczo w obie strony. Piękna brunetka stała z bukietem na tem samem miejscu, trochę tylko dalej od żandarma, a obok niej tkwił student. Rozglądali się niespokojnie po pociągu.
Gawar dawał im znaki głową, ale długo go nie dostrzegli; wreszcie oczy chłopca spotkały się z oczami panienki, kiwnęła mu i powiedziała