Strona:Wacław Sieroszewski - Łańcuchy.djvu/80

Ta strona została przepisana.

— Wychodzić, wychodzić!... — rozległy się wołania z zewnątrz.
Gawar nie wiedział co robić, Wojnarta wciąż nie było widać. Został więc w wagonie sam z dwoma tobołkami. Wkrótce jednak zajrzał do wagonu żołnierz i kazał mu się wynosić; daremnie chłopak przekładał, że czeka na starostę, że ten powinien przyjść zaraz.
— Co mi tam twój starosta! Powiedziano: wyłaź, więc wyłaź bez gadania!
Gawar zabrał oba węzły i ciężko obładowany wyskoczył na zimną, brudną pluchotę.
We mgle, ledwie rozświetlonej żółtawym blaskiem tu ówdzie płonących latarni, majaczył niewyraźnie tłum postaci, a porywy wiatru niosły stamtąd stłumiony brzęk łańcuchów; poszczególne postacie, obładowane workami przelatywały mimo Gawara, głośno chlupając stopami w kałużach wody. Chłopak pobiegł za niemi i znalazł się w ciżbie kryminalistów.
— Gdzie tu polityczni?...
— Nie wiemy! — odpowiadali chmurnie.
— Zdaje się, że już poszli!...
— Gdzie zaś!... Mają zostać w tutejszym „turemnym zamku“, więc ich na drugą stronę dworca przeprowadzono!...
— Nieprawda! Wszyscy idziemy zaraz nad Wołgę... Czy nie tak, panie służba? — zwrócił się oponent do wyłaniających się nagle z ciemności żołnierzy.