Strona:Wacław Sieroszewski - Łańcuchy.djvu/82

Ta strona została przepisana.

dniała cokolwiek mroczna mgła, tu i tam zabłysły czerwone, zielone i niebieskie miarowo kołyszące się ogniki, a długie wężowe smugi ich odbić w dole wskazywały, że zawieszone są nisko nad jakąś wodą. Szmer fal i silniejsze podmuchy wiatru potwierdziły bliskość wielkiej rzeki. Pochód zatrzymał się przed szerokiemi, opuszczającemi się zlekka ku dołowi „schodniami“, słabo oświetlonemi naftową latarnią, uczepioną pod daszkiem drewnianej przystani.
Tu stali jakiś czas i Gawarowi udało się przecisnąć do rodaków. Poczciwy Wątorek odebrał od niego część rzeczy. Wojnarta znowu nie było, poszedł na barkę obejrzeć pomieszczeń nie i omówić z nowym oficerem konwoju szczegóły dalszej podróży.
Pozwolono im nareszcie wejść na kołyszącą się przystań, gdzie tarcicowe boki i dach chroniły ich cokolwiek od deszczu i wiatru, a stamtąd niedługo potem przeszli przez szeroko otwarty bok drucianej klatki na pokład barki. Posuwając się wolniuśko, krok za krokiem za innymi Gawar rychło znalazł się na brzegu czworokątnej czeluści słabo oświetlonej od wnętrza, w której głębi jak w katakumbach nikła zstępująca po schodach ławica bladych twarzy, szarych czapek, białych worków, ciemnych karków. Gdy stanął, idąc za innymi, na dnie dostrzegł przed sobą wielką, niską kajutę z obszernemi podwójnemi pryczami pośrodku jak w zwykłych więziennych kamerach. Na pry-