gnęli się na pryczach i zapaliwszy u wezgłowi ogarki świec, wodzili oczami po umiłowanych białych kartach. W zacisznym najdalszym od drzwi kącie administracyjny Leskow tulił i okrywał swoim płaszczem chorego Dżumbadze, którego długie wychudłe jak piszczele nogi obciążone łańcuchami, nie mieściły się w żaden sposób pod krótkiemi połami własnego płaszcza.
— A ty jakże bez płaszcza?... Zmarzniesz w nocy? — pytał Gruzin, ciężko dysząc i zwracając na przyjaciela płonące jak pochodnie oczy.
— Już ja sobie dam radę, nie troszcz się!... Tylko sam się nie przeziąb!
Chory głucho zakaszlał i opuścił pokornie swą trupią głowę na parciany worek.
Barka chwilami kołysała się i leciuchno skrzypiała. Fala, nazewnątrz biła w jej wypukłe boki i białe piany łypały za szkłami okrągłych okien jak białka gniewnych oczu.