Strona:Wacław Sieroszewski - Łańcuchy.djvu/92

Ta strona została przepisana.

rzeki, na długie sznury „burłaków“, wlokących holownikiem przeciwnego brzegu, ciężkie galary, lecz czujniej pilnował, czy nie zwróci się przypadkiem ku niemu blada twarz i czy źrenice jego nie spotkają się znowu z tym wzrokiem powłóczystym, urokliwym, pełnym jakby niemego dla wszystkich wyrzutu?
— Ach, to wy aż tutaj schowaliście się, towarzyszu? A gdzie Wojnart?... Widziałem, żeście razem wyszli. Nie wiecie, kiedy dostaniemy śniadanie? — zagadał nagle, stając kolo niego Wątorek.
— Nie wiem. Pewnie niedługo!... — odpowiedział niechętnie.
— Acha! To przed nami ma być babski przedział? Zupełnie oddzielony? Zawracanie głowy, wiem, że będą z nami... Też kurnik!... Widziałeś, Wojtek? Popłyniemy jak gęsi w kojcu!... — zwrócił się do podchodzącego Wickiewicza.
— A to kto? — spytał ten, kiwając głową w stronę nieznajomej.
Na schodach prowadzących z kajuty dały się słyszeć ciężkie i liczne stąpania. Kobieta poprawiła szal na głowie i spokojnie odeszła ku drzwiom, przez które wyszła, nie oglądając się na nikogo. Gawar poczuł głęboką niechęć do przybyłych.
— Nie wiecie kto to?
— Nie wiem.