Strona:Wacław Sieroszewski - Łańcuchy.djvu/93

Ta strona została przepisana.

— Pocoście tu od świtu słońca wystawali? Nie mogliście się choć tego dowiedzieć? Trzeba się było jej spytać!
— Co mi z tego?
— Poczekajcie, zaraz przyjdą inne, to się dowiemy...
— Skądże wiesz, że przyjdą?
— Przyjdą, zobaczysz. One tam, my tu. Jak w dawnych klasztorach. Za kratami. Hu, — ha! Oremus! „Barbara Ubryk“!...
Coraz to więcej więźniów wyrajało się na pokład. Gwar zmieszanych głosów, brzęk kadan, szczękanie blaszanych kubków wciąż rosły.
— Śniadanie, kiedyż dadzą śniadanie?!
— Gdzie starosta?...
— Co on z nami robi?... W taką pogodę trzymać ludzi naczczo! Toć to można dostać dziury w brzuchu!
— A co mówiłem wam: będzie ładnie!... Ocho, Wołga-kochanka, nie zdradzi!...
— Co za szczęście, że popłyniemy statkiem a nie powiozą nas obrzydliwym pociągiem...
— Ale pociągiem bylibyśmy o całe dwa miesiące wcześniej na miejscu.
— Więc, co?
— Jakto co? Stamtąd zaraz nura!...
— Ta podróż barką, to dla nas osiedleńców przedłużenie więzienia...