Strona:Wacław Sieroszewski - Łańcuchy.djvu/95

Ta strona została przepisana.

— Co za idjotyzm?... Czy całą drogę będą nas tak dzielić zimne i niezłomne przegrody?!
— Trzeba robić starania.
— Poco starania: złamać i koniec!
— Nie pytacie nas, panowie, czy aby my się zgadzamy na takie rozwiązanie trudności? — rzuciła filuternie drobna, śniada jak cyganka brunetka.
— Skądże tak nagle, wzięła się u ciebie, „Marusiu“, miłość i szacunek do... kojca!?... — roześmiała się stojąca obok niej ruda, piegowata, ale bardzo okazała dziewczyna.
— Zaraz szacunek?... Dlaczego szacunek!... — oburzyła się Marusia.
— Śniadanie, śniadanie! Dają śniadanie! — rozległy się głosy i cały tłum, skupiony przed siatką, zawrócił się, odpłynął i zakotłował dookoła aresztantów, niosących kotły z wodą gorącą i mlekiem.
— Oto jest istota mężczyzny. Materjalizm!... — zauważył z galanterją Wujcio, wskazując na pustki przed siatką.
— My również idziemy zaraz na śniadanie, nie zostaniemy dłużne! — odrzekła wesoło Marusia. Chodź Juljo! — zwróciła się do rudej towarzyszki.
Znikły we drzwiach kajuty. A fala mężczyzn już wracała na dawne miejsce z kubkami gorącej herbaty oraz krajankami chleba w ręku i nie zastawszy kobiet, wyrażała głośny z tego powodu żal.